­
­

Kopenhaga autostopem



Zaczęło się po wariacku, jak zawsze.

Z pożyczaniem namiotu dzień przed wyjazdem i obdzwanianiem w tym celu wszystkich znajomych. Po w miarę przespanej nocy, dorzuceniu zapomnianych rzeczy do plecaka — wsiadam w autobus i podjeżdżam na pętlę.


Łapiemy z Pilczyc.

Liczymy na kogoś kto będzie zjeżdżał z centrum miasta na A4 przez obwodnicę. Miła pani z warzywniaka daje nam karton, piszemy BERLIN i liczymy na szczęście. Po kilku 128 kończących trasę mina nam rzednie, ale po jakiejś godzinie, może półtorej, zatrzymuje się autko i dwóch chłopaków zaprasza, mówiąc że podrzuci nas do Kątów Wrocławskich, tam jest duża stacja, tirowcy, na pewno ktoś nas weźmie. Rozmawia się miło, dowiadujemy się, że w sumie to może nie być tak kolorowo, bo w kabinie tira mogą jechać 2 osoby, nie 3 — może być problem na granicy.


Lądujemy na stacji, idziemy popytać czy ktoś nie jedzie w stronę Niemiec, i nie miałby coś przeciwko towarzystwu. Kogo tam nie ma — Rumuni, Litwini, Ukraińcy, Polaków chyba najmniej. Nikt. Większość śpi, pozaciągane zasłony, jeszcze głupio nam dopytywać się, nie odpuszczać.

Poznajemy autostopowicza — Niemca, jadącego na ślub na Ukrainę.

Do tej pory podróżował rowerem, i z tego co pamiętam, dojechał nim z Hamburga w okolice Lwowa, ale później musiał wrócić do domu, rower został, a teraz jedzie z powrotem, stopem. Usiłuje nam załatwić podwózkę osobówkami (my po niemiecku słabo sprechamy), jednak coś nie idzie. Większość aut na niemieckich rejestracjach to polacy, przyjeżdżają do domu z rodziną, auta wypełnione do granic możliwości. Odjeżdża jakiś czas później dzięki Belgowi, którego zaczepiam. A my stwierdzamy że nie ma co, miejsce jest słabe  — 3h spędzamy na trawce przy wyjeździe — zabieramy się. I w momencie gdy zakładamy plecaki i dreptamy poboczem jakieś 10m od stacji — ktoś za nami woła. ‘Wy dalej chcecie do Niemiec?’, ‘chcemy!’, ‘to wskakujcie’. Jakie to było cudowne!

Pana wspominam najmilej z całej naszej podróży. Uratował nam trochę tyłki, mimo że od razu jak wsiedliśmy, poszła w jego stronę wiązanka z CB radia — że jak już sobie poratował biednych autostopowiczów to niech się, kurwa, ruszy. Odciął się, po czym stwierdził że on co prawda ma jeszcze przerwę pod Bolesławcem, ale może coś się uda załatwić. Rozmawiało się z nim genialnie — i o sztukach walki, i łapaniu stopa w Czechach (ponoć kiepsko), rodzinie, położnych, językach, jak wygląda ta praca, piłce nożnej (to akurat nie ja). No i pierwszy raz widziałam autostradę z takiej perspektywy — wysoko, wygodnie, zero choroby lokomocyjnej. Pan usiłował też przez CB zorganizować nam dalszą podróż — bezowocnie. za to ja się przestraszyłam, słysząc obleśne pytania i niewyszukane żarty. No i powtarzające się ‘czy dwie dziewczynki? bo jak tak to chętnie!’.
Gdy zajechaliśmy na stację, podziękowaliśmy, i uzgodniliśmy że łapiemy tu — a jak nam się nie uda, i będziemy stać przy drodze — zgarnie nas i wywiezie na Berlin. No i znowu kicha. Jak teraz na to patrzę, to najgorzej łapało się w Polsce — może byliśmy zestresowani, nie weszliśmy jeszcze w rytm. Godzinę później jedziemy w tym samym tirze, dostajemy batoniki, żeby coś przegryźć, Ja mam przykazane by spróbować się kimnąć. Mus to mus.

Potem — Berlin Ring. 

Zamieszanie straszne, mijamy jedną dobrą stację, dalej nic, wysiadamy na kolejnej, małej i ciemnej, bo oddalamy się za bardzo na zachód. Dziękujemy, łapiemy dalej. Idzie szybko, ale śmiesznie — podwozi nas starsza para Niemców, słuchająca techno. Z rozbudowanej przemowy zrozumieliśmy że chyba wysadzają nas na następnej stacji . Pan pokazuje na nawigację, by nas zapewnić — 30 km. Jest ok. Uśmiechamy się i zerkamy wokół siebie. Ja po niemiecku umiem jedynie się przedstawić, F. — zapytać czy nie mogliby nas podwieźć bo jedziemy tam i tam. Nawigacja wariuje, mijamy kolejne skrzyżowania, ona pokazuje 10, 5, i znowu 25. W końcu państwo nas przepraszają i mówią że już za bardzo się oddalili, że coś nie wyszło, i że wyrzucą nas na parkingu.

Na ciemnym, leśnym parkingu. 

Wpadam w przerażenie. Zapada zmrok, stoi tam kilka furgonetek, z dwa tiry i szalet. Nie wiem jakim cudem udało nam się stamtąd wyrwać w 5 minut — Polak podrzuca nas na stację. Następni są Państwo w fajnym, dużym, CIEPŁYM autku — którzy na początku powiedzieli że nie, w życiu nas nie wezmą, a po kilku minutach padło krótkie ‘to jedziecie czy nie?’. Jak się potem okazuje — tylko żona mówi po angielsku — jeżdżą od stacji do stacji na tej trasie, bo ich syn zgubił gdzieś tutaj portfel z dokumentami. Nam to pasuje, ale na trzeciej się odsiadamy, bo skręcają. Z racji pory nic już nie damy rady złapać. rozbijamy więc namiot ,  z tyłu budynku, jak najbardziej w cieniu. Śmieszna sprawa — posterunek policji jest z drugiej strony. Jesteśmy zmęczeni, ale śpimy kiepsko. Jest zimno, twardo (brak karimaty), wybudzam się słysząc silnik, kroki, wszystko. No i saszetka z dokumentami i pieniędzmi pod koszulką i gaz pieprzowy w ręce, haha.
Wstajemy o 5ej, bo zbytnio boję się że ktoś nas nakryje — dalej nie wiem czy rozbijanie namiotów w takich miejsach w Niemczech jest legalne. Ogarniamy się, marzę o herbacie, więc wchodzimy do środka, zamawiamy je i do 7ej tak siedzimy. Jest przeraźliwie zimno, ja w legginsach, dwóch bluzach i kurtce. Gdy tylko widzimy podjeżdżające auto, wychodzimy i pytamy, czy nie jedzie na Rostock, i czy nie ma nic przeciwko podwiezieniu nas. Mało ludzi.

Podwozi nas ktoś, o kim w życiu bym nie powiedziała, że nas weźmie.

Dobre auto, choć co prawda stare, ale skórzane siedzenia, widać że swoje kosztowało. Pan zabiera stos butelek, puszek i wszystkiego innego by zrobić nam miejsce. Jest mało rozmowny. Zasypiam. Budzę się, widząc 200 na liczniku, i idę spać dalej. Wyrzuca nas dalej niż obiecał, bo w Rostocku — na jego południowym końcu. Musimy przebić się przez całe miasto — i tak też robimy. Autobus, informacja turystyczna, jakieś mapki. I MRE jedzone na przystanku.
(niedobre, od razu mówię. ale krakersy z masłem orzechowym i Skittlesami — boże, jakie to było cudne!)



Dojeżdżamy autobusem bezpośrednio pod przystań promową.

Wszyscy stoją już w kolejce do busika, by podjechać bliżej i wejść na pokład  — i, co teraz stwierdzam — głupio robimy, ale świadomość że jesteśmy już tak blisko, a kolejny za dwie godziny — sprawia że lecimy kupować bilet. To był chyba najdroższy wydatek ,  32 euro za naszą dwójkę,  ale JESTEŚMY NA POKŁADZIE! Mamy parę godzin luzu, bez stresu, bez łapania kolejnej podwózki — tym bardziej że F. już nam ją załatwił, ugadał polskiego kierowcę TIRa który jechał razem z nami. I jest łazienka, to też ważne.




Gdy dopływamy do brzegu schodzimy na dół, hałas jest ogromny, ja się ledwo co orientuję, ale znajdujemy naszego kierowcę. Wsiadamy. Jedziemy. Z jego kabiny najbardziej pamiętam odświeżacz powietrza, psikający co jakiś czas duszącym zapachem. ale bardzo dobrze że był. Pan ciągle narzeka na 'Dunów'.

Wyrzuca nas na stacji pod Kopenhagą. Zagaduję pierwszego kierowcę, który odpowiada mi w końcu po ANGIELSKU, ładnie, zrozumiale — pyta o adres. Podaję. Wbija go do GPSa. Podwozi prosto pod drzwi. Po czym — gdy mu dziękujemy, mówi że to nic, i odjeżdża. Dziwne. Miłe, ale dziwne. Potem dowiaduję się że to normalne, że większość osób zrobiła by tak samo, bo to uprzejme. Ale… było w tym coś innego niż do tej pory. Brak ciekawości z jego strony, inicjatywy, chęci dowiedzenia się czegoś — podwiózł nas nie dlatego że jesteśmy autostopowiczami, ale bo tak trzeba.

Jest 15sta z minutami. 
Wrocław - Rostock - Kopenhaga. 780 km.
8 aut (2 tiry, 1 furgonetka, 5 osobówek), 1 prom.
1 nocleg przy stacji benzynowej. 
Dojechaliśmy! ♥




You Might Also Like

0 komentarze